Bohaterstwa i dramaty

Józef Rutkiewicz

Marzenia jak szybowce

Józef Rutkiewicz, Boniek Bednarczyk, Feliks Świerczewski, Jan Binkowski, Kazik Cierpiał, Stefan Piątkowski, Staszek Werner, Wojciech Rudziński i Kazia Saternus, należeli w latach trzydziestych ubiegłego stulecia do awangardy młodzieży koziegłowskiej. Przystojni, inteligentni o szerokich zainteresowaniach skupiali na sobie uwagę całego miasta. Jeszcze niewykształceni, ale ciekawi świata znaleźli się w nurcie wielkiego przyspieszenia, jakie następowało po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Stawali się mikro cząstką procesu wielkich przemian za sprawą rewolucji społecznych i technicznych w całej Europie. W tamtych to czasach dla ambitnej polskiej młodzieży ważną motywacją wszelkiego działania była Ojczyzna. Dziś rzadko na naszych ustach, bo też i mniej wiemy ile Ją cenić trzeba.
Dla młodego Józka Rutkiewicza, wielką pasją stawało się lotnictwo. Już w wieku 13 lat, gdy jego rówieśnicy bawili się jeszcze latawcami, on zadziwiał różnymi konstrukcjami modeli latających. Jego lekkie kopie szybowców unosiło w górę nagrzane powietrza, a udawane motorowce miały tylko sprężynę z zegara do napędzania śmigła. Prawdziwe samoloty nie zdążyły jeszcze wziąć udziału w I wojnie światowej i w Polsce pojawiły się dopiero podczas wojny polsko – sowieckiej w 1920 roku. Wtedy w Lotniczym Dywizjonie Kościuszki latali najczęściej importowani piloci amerykańscy. W tym też okresie Polskie Linie Lotnicze LOT, jako jedne z pierwszych uruchomiły cywilną linię pasażerską. Nic, więc dziwnego, że młoda kadra techniczna z wielkim entuzjazmem garnęła się do lotnictwa. Szybko powstawały projekty samolotów i równie szybko trafiały do produkcji. W takim samym tempie powstawały aerokluby sportowe, w których młodzież, co chwilę pobijała jakiś rekord. W modelarstwie samolotowym nie było jeszcze zdalnie sterowanych silniczków elektrycznych, więc śmigło napędzała sprężyna z zegara albo jakaś guma. Mimo tej prostoty niektóre modele Józka, odfruwały bardzo daleko. Na szczęście w okolicy wszyscy wiedzieli, do kogo należą i gdzie wypada je zwrócić. Po każdym starcie takiego szybowca lub motorowca ruszała w pogoń podniecona dziatwa. Każdy chciał wrócić z modelem i opowiedzieć ile kartoflisk musiał pokonać zanim go znalazł. Większe pokazy lotnicze zapowiadał każdorazowo z ambony ksiądz proboszcz – Leon Brykalski. Za lotnisko służyły łąki na Pasiece, w miejscu gdzie dziś stoi wieża ciśnień. Przy rozpalonych ogniskach panował radosny zgiełk. Na starty przybywały tłumy, jedni dla pokazów inni z chęci zabawy. Kiedy proboszcz wracał na plebanię, zmieniał się nieco repertuar śpiewanych tam pieśni. Pod wieczór, Józek grał już na skrzypcach, bo też i talentów miał kilka. Skrzypce też sam zbudował podobnie jak narty i łyżwy. Jako jeden z nielicznych w Koziegłowach miał własny aparat i ciemnię do fotografii. Miał też na podwórku rękaw do mierzenia siły wiatru i katapultę do wyrzutu modeli. W pamiętnikach swoich koleżanek dał się też poznać, jako początkujący poeta. Był małomówny i trochę tajemniczy. Marzył, aby kiedyś zasiąść za sterami prawdziwego samolotu. Los przystał na te marzenia, lecz wystawił mu rachunek.

J.R. w szkole szybowcowej w Pińczowie

Najpierw szkoła w Koziegłowach. Z notatek, dopisków i rysunków, jakie mogłem po latach przeglądać łatwo wyciągnąć wniosek, że jego nauce towarzyszyła niezwykła ciekawość. Zdziwiłem się też odkryciem, ile wiedzy w tamtych latach musiał dźwigać uczeń zaledwie gimnazjum niższego. (Religia, Język polski, Język niemiecki, Historia, Geografia, Przyrodoznawstwo i Botanika, Fizyka, Kosmografia, Matematyka, Rysunki i Modelarstwo). Ówczesne Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego uznało, że modelarstwo w tym lotnicze, będzie przedmiotem obowiązkowym w szkołach powszechnych, średnich i zawodowych. Tak najczęściej zaczynali swoją zawodową karierę późniejsi konstruktorzy i architekci. To posunięcie oświatowe zaowocowało wkrótce licznymi szkołami inżynierskimi. Pokazy modeli latających, jak te na Pasiece organizowano również na szczeblu powiatowym, wojewódzkim i krajowym. Józek miał specjalną skrzynkę do transportu swoich modeli i rower. Dobra kondycja konstruktora przydawała się na płycie pastwiska i niejednokrotnie decydowała o udanym starcie szybowca. Po kilku zwycięstwach w takich konkursach, Józek otrzymał stypendium i skierowanie na dalszą praktykę w szkole szybowcowej w Pińczowie. Zawody treningi i konkursy stały się teraz jego codziennością. Przy okazji poznawał ciekawych ludzi i nawiązywał znajomości, jak choćby z Jadwigą Piłsudską, rówieśnicą, która podobnie, jak on zaczynała na szybowcach. Kiedy w roku 1935 r. zmarł Naczelnik Państwa, Józef Piłsudski, nasz Józef Rutkiewicz otrzymał za wstawiennictwem jego córki Jadwigi specjalną przepustkę i mógł z bliska fotografować przebieg ceremonii pogrzebowej. Wiele z tych zdjęć przetrwało do dzisiaj. We wrześniu 1939 roku miał rozpocząć naukę w Centrum Wykształcenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie, ale wojna pokrzyżowała te plany. Nie będąc już uczniem i nie mając powołania do wojska, Józek myślał, jak wyruszyć na własną wojnę z wrogiem. W tajemnicy przed rodzicami formował drużynę ochotników. Na początku przybywało zapaleńców, ale z czasem ich ubywało. W noc sylwestrową z 1939/40 decyzja została ostatecznie podjęta i przygotowania 4 ochotników ruszyły pełną parą. Wyruszyli nocą 13 marca 1940 roku. Listy pożegnalne do rodziców miały być przeczytane parę dni później. Spotykali się w tym czasie tylko z zaufanym gronem najbliższych przyjaciół. Kiedy sprawa się wydała i zaczęto przypuszczać, że to nie jest wycieczka na stok narciarski, za Jankiem Binkowskim ruszył w pogoń szwagier Raczyński i już na czeskiej granicy zdołał go nakłonić do powrotu. Później, Janek został aresztowany, ale zbiegł z więzienia w Lublińcu i ukrywał się do końca wojny w okolicach Miechowa. Pozostali po paru dniach też uciekli z aresztu, ale już na Węgrzech i mogli dalej szukać polskiego wojska. Pojawiały się różne możliwości. Trzeba było szybko decydować o wyborze opcji. Z tych to powodów każdy z nich musiał sam decydować o własnym losie. Nasz bohater po kilku tygodniach tułaczki dotarł do Francji i znalazł się w podparyskiej gminie Norville. Tam opierając się na polsko-francuskiej umowie planowano utworzyć Polskie Siły Powietrzne, jako samodzielne jednostki. Rozkaz o samodzielnym lotnictwie polskim ukazał się już 22 stycznia 1940 r. i uczestnicy wyprawy z Koziegłów musieli o nim słyszeć. Józek musiał też coś wiedzieć o skupiskach polskich lotników i ich wędrówce przez Bałkany i Włochy. Dzisiejsze statystyki podają, że z Rumunii ewakuowano do Francji i Wielkiej Brytanii 7119 żołnierzy lotnictwa. Z Węgier 903,a z innych krajów 1278. Polskie Siły Powietrzne we Francji składały się z artylerii przeciwlotniczej, łączność i lotnictwa transportowego. Przybywających do Francji żołnierzy grupowano w kilku obozach, a miasto Lyon stało się głównym ośrodkiem szkolenia i formowania polskich jednostek lotniczych. Do 10 maja gotowych do walki było już kilka kluczy lotniczych, które przydzielono do dywizjonów francuskich. Francuska koncepcja Polskich Sił Powietrznych zakładała utworzenie jednego dywizjonu bombowego i jednego obserwacyjnego na terytorium Syrii. Zdjęcia z archiwum Józka, świadczą o tym, że 9 czerwca 1940 r. był w Arpajon w gminie Norville k. Paryża, a w następnych dniach już w Palestynie.

30 km od Jerozolimy

Najprawdopodobniej trafił tam z któregoś obozu szkoleniowego w północnej Afryce. Francja posiadała cztery takie ośrodki: w Oranie, Rabacie, Marakeszu i Fezie. Zajęcia praktyczne z bombardowania i strzelania organizowano w Blidzie k. Algieru. Niestety po szybkiej kapitulacji Francji (22. 06.1940) większość polskich załóg lotniczych znalazła się w centrum chaosu i szukała dróg ucieczki z Francji do Anglii. Droga naszego kandydata na pilota była wyjątkowo okrężna i wiodła przez Kanał Sueski do Adenu gdzie z barki transportowej przesiadł się na pokład słynnego statku pasażerskiego Reina del Pacifico, a stamtąd przez Cape Town w Afryce Południowej do Liverpoolu. Konwój z przyszłymi pilotami RAF-u miał kryptonim „Winston Specials” i wyruszył z Adenu 24 lipca 1940 r. Dopłynął do Liverpoolu ok. 25 października. Sprzęt lotniczy z Bliskiego Wschodu transportowały linie morskie Argus. Do 1 czerwca 1940 r. przybyło do Anglii już 2164 lotników. Przybywali najczęściej na statkach węglowych, toteż po wyjściu na ląd wyglądali jak górnicy. Odtąd żołnierz stawał się już tyko trybikiem wielkiej machiny.

Ochotnicy jak Józef Rutkiewicz na tej fotografii trafiali najczęściej do portowego Blackpool gdzie znajdowało się centrum szkolenia polskich pilotów. Elementary Flying Training School (E.F.T.S.) i Service Flying Training School (S.F.T.S.) Stamtąd kierowano ich na lotniska, gdzie kompletowano już załogi, czyli: Operational Training Unit (O.T.U.)

Po odbyciu szkolenia Józek trafił do pierwszego polskiego dywizjonu, którym był Dywizjon Bombowy 300 „Ziemia Mazowiecka”. Numer 300 oznaczano kodem BH, Nie wiadomo jednak czy do pierwszej bazy w Bramcote, czy już później do Swinderby. Dywizjon zmieniał jeszcze trzy razy swoją lokalizację – do Ingnam, Faldingworth i na powrót do Bramcote. Ciągle jednak w nieodległe miejsca pozostając w środkowej Anglii. Każda załoga dostawała swój numer OTU, a dywizjon 300 już we wrześniu 1940 wystartował do pierwszych lotów. Dywizjony dzieliły się na bombowe, jak 300 i myśliwskie, jak 303. Kiedy myśliwce walczyły w powietrzu skutecznie broniąc Wielką Brytanię przed powietrzną inwazją Luftwaffe, to bombowce atakowały okupowane przez Niemców porty w północnej Francji: Calais, Boulogne, Ostendę, Le Havre i Cologne. Wkrótce celem bombowców stały się portowe miasta niemieckie: Brema, Hamburg i Brest, a niedługo po tym, położone dalej na południe zakłady przemysłowe i węzły komunikacyjne w Hanowerze, Duisburgu, Kolonii, Mannheim i innych miastach. Choć trudno w to uwierzyć, to prawdą jest, że już w marcu i kwietniu 1941 r. polskie dywizjony bombowe 300 i 301 brały udział w dwóch wyprawach na Berlin. Kolejne dwa lata Dywizjonu (1942/1943) to stałe wypady nad kanał La Manche i Hamburg, a później Zagłębie Ruhry.
Przypomina mi się w tym miejscu rozmowa z Mieczysławem Zemłą z Lgoty Górnej, który w tamtym czasie pracował przymusowo w gospodarstwie koło Bremy i o tym, co mi opowiedział. Otóż któregoś dnia, przyszedł do niego w pole niemiecki gospodarz i bez słowa uderzył go w twarz. Tak samo bez słowa odszedł i nic mu nie wyjaśnił. Zemła widział w jego rysach wielką wściekłość i przez parę dni się głowił – za co?. Wreszcie zrozumiał, jakim upokorzeniem dla tego bauera było bombardowanie Bremy. Zemła pomyślał sobie: a niechby mnie policzkował i codziennie, byle nasi ich tak dalej prali. Odtąd też dla Niemców nie było już nic tak pewne jak przedtem, a tym bardziej wojenne zwycięstwo i obietnica 1000 letniego panowania Rzeszy. Szanowny Pan Zemła, opowiedział mi jeszcze inną historię z niewoli niemieckiej, jak to z przemęczenia przewrócił się kiedyś w polu i natychmiast zasnął. Koń odszedł trochę dalej ze sprężynówką i skubał trawę. Sen twarzą do ziemi mógł trwać jakieś pół godziny. Twierdził, że wspaniały smak tamtej chwili zapamiętał na zawsze.
Wiele załóg lotniczych nie wracało szczęśliwie do swoich angielskich baz. Nasz bombardier, a później drugi pilot i bombardier, Józef Rutkiewicz ocierał się o śmierć każdego dnia. Zajrzyjmy, więc do książki lotów jego załogi gdzie jest więcej szczegółów na ten temat:
Z piątku (8) na sobotę (9) października 1943 r. Nocny lot bojowy na Hannover. Samolot: Vickers Wellington X – LN 552 D BH (300 Dywizjon Bombowy Ziemia Mazowiecka) Załoga: PO875 Roman Stadtmüller – pilot, 781581 Władysław Szmaciarz – drugi pilot, PO806 Czesław Bernat – nawigator, 794048 Józef Rutkiewicz – bomb – aimer, 780521 Henryk Szwagierczyk -wireless – operator, 703437 Aleksander Łóksza – gunner. Załoga bombowca lecąca w dużej grupie bojowych maszyn na nocne bombardowanie obiektów przemysłu wojennego w Hannoverze (Fabryka Pojazdów Pancernych – Hanomag) oraz Zakłady Kauczuku Syntetycznego – Bunawerke), na parę minut przed zrzuceniem ładunku bomb na wyznaczone cel, została nagle zaatakowana przez niemieckiego nocnego myśliwca Fucke – Wulf 190. Pomimo systematycznego zrzucania folii (window) dla zakłócenia nieprzyjacielskiego radaru i zauważenia nieprzyjaciela przez załogę, akcji unikowej pilota oraz ostrzelania i prawdopodobnego trafienia FW 190 przez tylnego strzelca, nieprzyjaciel ostrzelał swymi działkami samolot LN 552 raniąc ciężko trzech członków załogi oraz wyrządził duże szkody wewnątrz i zewnątrz bombowca. Pilot doleciał jednak uszkodzoną maszyną nad wyznaczony cel, gdzie ranny bombardier (J.R.) zrzucił ładunek bomb z bardzo dobrym rezultatem i wykonał photo-flash dla sprawdzenia wyniku. Wellington skutkiem akcji z nieprzyjacielem doznał poważnych uszkodzeń. Lewy silnik w płomieniach i unieruchomiony. Przewody komunikacji wewnętrznej intercom, zerwane. System sterowania i stabilizacji ciężko pozaginany. Instrumenty nawigacyjne rozbite, wnętrze poplamione krwią rannych lotników, aparat radiowy zniszczony. Z wielkim wysiłkiem pilot ugasił pożar silnika poprzez nurkowanie z 19500 stóp do 12000 stóp oraz włączenie gaśnicy. Z powodu zniszczenia busoli i przyrządów nawigacyjnych oraz nieprzytomnego nawigatora, utraty szybkości do 6000 stóp, pilot posługując się kieszonkowym kompasem i małą szkolną mapą z pomocą 2 pilota i radiooperatora, z dużą umiejętnością na jednym przegrzewającym się silniku, szczęśliwie doprowadził maszynę do Anglii. Wylądował z dużymi trudnościami bez pomocy instrumentów na lotnisku w hrabstwie Lincoln.
W drodze powrotnej nad Holandią bombowiec był jeszcze przez dłuższy czas odprowadzany przez nieprzyjacielskiego nocnego myśliwca ME 110. Nieprzyjaciel jednak nie atakował uszkodzonego Wellingtona z niewiadomych przyczyn. Lot powrotny trwał 6 zamiast 4 i pół godziny. Ranny, J. Rutkiewicz po otrzymaniu opatrunków stale majstrował próbując coś naprawić w samolocie. Słynął z tego, że często zgłaszał różne uwagi techniczne i proponował rozwiązania. Anglicy wystąpili już wcześniej z propozycją przeniesienia go do biura konstrukcyjnego, ale polskie dowództwo nie wyraziło na to zgody. Uznali, że bardziej jest potrzebny, jako bombardier. Po dość szczęśliwym powrocie, ranni członkowie załogi odlecieli na rekonwalescencje do Szkocji, a Józkowi dołożono jeszcze parę dni urlopu za nadgodziny w powietrzu.

Spotkanie w Brindisi

W rok po wybuchu wojny, Brytyjczycy utworzyli tajną organizację (Specjal Operations Executive) mająca na celu wspierać ruchy partyzanckie i powstańcze przeciwko Niemcom. Tajna baza mieściła się w Newmarkt w środkowej Anglii i werbowała pilotów ochotników na dalekie i ryzykowne misje. Najpierw trafiły tam trzy polskie załogi, a w kwietniu 1943 roku ich liczba wzrosła do siedmiu, plus personel techniczny. W personelu technicznym znalazł się Janek Musialik z Koziegłówek. Był to czas, kiedy Niemcy bacznie już pilnowali przelotów z tego lotniska, więc postanowiono je przenieś aż do Campo Casale nieopodal Brindisi we Włoszech. Sekcja polska mająca w dyspozycji 3 Halifaxy i 3 Liberatory wykonała stamtąd 620 bohaterskich lotów do Polski. Dywizjon otrzymał nr 301, ten sam numer, który miał wcześniej polski dywizjon bombowy RAF-u, a który poniósł ogromne straty w nalotach na III Rzeszę i został rozwiązany. Z Brindisi odlatywały konwoje z zrzutami dla Powstania Warszawskiego (1 sierpnia – 3 października 1944 r.) Któregoś pięknego dnia wylądował na tym lotnisku samolot z zaopatrzeniem z Anglii. Wśród załogi Liberatora, Józef Rutkiewicz, a wśród personelu naziemnego w Brindisi, Janek Musialik.

Brindisi – chwila serdecznej pogawędki, pamiątkowe zdjęcia i nadzieja na następne spotkanie już w Koziegłowach
Janek Musialik

1 marca 1944 dywizjon Rutkiewicza zostaje przebazowany na lotnisko Faldingworth. Parę dni później jego załoga otrzymała największy, 4 silnikowy bombowiec Lancaster. W czerwcu bombardowali nim umocnienia Wału Atlantyckiego w rejonie plaży o kryptonimie Utah, (operacja Overlord). W bitwie o Atlantyk, Dywizjon 300 minował porty: St. Nazaire, Lorient, Brest, ujście Łaby, wody w rejonie wysp fryzyjskich, wybrzeże Holandii i wyspy Helgoland. Jako jedyny z polskich dywizjonów pozostał do końca wojny w składzie brytyjskiego lotnictwa bombowego (Bomber Command) Po umocnieniu się desantu sprzymierzonych na przyczółkach w Normandii, załoga Rutkiewicza latała nad Szczecin (Stettin) i Peenemünde. Tutaj, pod koniec wojny, Niemcy testowali rakiety V1 i V2, cudowną broń (die wunderwaffe), mającą przechylić szalę zwycięstwa na ich stronę. Z jednego z takich lotów, Józef Rutkiewicz już nie powrócił.

Było to w nocy z 29 na 30 sierpnia 1944 r. Wtedy z angielskich lotnisk wystartowało 1000 bombowców i myśliwców kierując się na południowy wschód. Terytorium okupowanej Danii, całe było w wibracjach od przeciążonych bombowców. Połowa z tych samolotów miała dolecieć nad Szczecin, pozostałe nad Kenigsberg, Hamburg i Berlin. Jedenaście załóg, a wśród nich Lancaster PA163, z Dywizjonu 300 wystartowało z lotniska Faldingworth. Samoloty mające w lukach po 5 ton bomb, nie mogły przemknąć niezauważone. Mieszkańcy północnej Jutlandii Na ciemnym niebie oglądali czarne mrowie samolotów, a czasem ogień ziejący z karabinów maszynowych. O godzinie 23, 20, załoga PA163 obserwowała z powietrza desperacki atak niemieckiego Messerschmidta na Lancastera LM184 z brytyjskiego 90 Dywizjonu. Wkrótce na ich oczach samolot z brytyjską załogą i jednym Czechem na pokładzie, zapłonął jak pochodnia i runął w dół. Spadł na zabudowania wsi Hvam Mark. Polscy piloci jeszcze nie zdążyli się otrząsnąć z tego przygnębiającego stanu, a już odczuli na własnym kadłubie grad pocisków. Pilot, Wacław Wąsik wykonał manewr nurkowania chcąc wyjść z pola celownika niemieckiego myśliwca, jednak kolejna seria dotknęła już zbiornik paliwa i samolot zapłonął. Była godzina 23.30. Ognisty pióropusz spadł do jednego z odgałęzień fiordu, Lovns Bredning. W tym pięknym zakątku Jutlandii leży małe miasteczko Aalestrup. Wydarzenie to obserwowali liczni jego mieszkańcy, a wśród nich Arne Dantoft i jego syn Sven Aage Dantoft. Po latach Sven został dziennikarzem Randers Amtsavis i często w swoich publikacjach wracał do tamtego wydarzenia.
Nad ranem rozeszła się wiadomość, że jeden z lotników ocalał. Pilot, Wacław Wąsik, wyrzucony przez wyrwę w kadłubie szczęśliwie uruchomił spadochron i spadł do wody. Napompował poduszkę ratunkową Mae West i zaczął płynąć w kierunku kościoła w Aalestrup,. Kiedy dotarł do brzegu w Vester Elkjaer, wszedł do kościoła, gdzie się ukrył i próbował osuszyć mundur. Został zauważony i zaproszony do pobliskiego domu Graversenów. Jego wybawcy poczęstowali go śniadaniem i powiadomili o wszystkim nauczyciela Erika Larsena. Ten obiecał Wąsikowi pomoc i powiadomił nauczyciela Bjerna Kristensena z Ranum, którego poprosił o wsparcie. Wkrótce zatelefonowali do właściciela hotelu, Bjerrehusa, który z kolei skontaktował się z Oscarem Petersenem w Aalborg. Uzgodniono, że Wąsik powinien być przewieziony do Drastrup, 15 km na południe od Allborg, gdzie czekałaby na niego karetka i przewiozła do Aalborg. W Alestrup, Wąsika wsadzono na rower i pokazano kierunek do Ranum. Po dotarciu na miejsce Wąsik spotkał się z nauczycielem Dueholmem, który jechał za nim w pewnej odległości do Drastrup. Karetka przyjechała do Drastrup przed Wąsikiem i trudno było wytłumaczyć gapiom, że przyjechała po pacjenta skarżącego się na ostry atak wyrostka, kiedy pacjenta jeszcze tam nie było. Wąsik i Dueholm skryli się wcześniej w rowie, kiedy zobaczyli niemieckich żołnierzy. Po chwili wrócili szczęśliwie na drogę i w końcu dotarli do Bjerrehusa i karetki. Karetka zawiozła Wąsika na ulicę Suensongade w Aalborg Tam spędził kilka dni. Następnie przekazano go Adamowi Nicolaisenowi, który przewodniczył miejscowej organizacji przerzutów do Szwecji. Po obiedzie wezwano jeszcze doktora Scherwina, by opatrzył Wąsikowi rany. Następnego dnia Wąsik przeniósł się do wsi Albaek, na południowy zachód od Saeby, gdzie zatrzymał się u proboszcza A. Hindsholma, stamtąd odebrał go komisarz Kaj Mortensen. Ten zabrał go do Saeby, by tam przekazać go komisarzowi Andresowi Poulsenowi, u którego Wasik zamieszkał do czasu odpłynięcia do Szwecji. Poulsen był komisarzem w policji i wieczorem, kiedy był na służbie, Wasik przyszedł do jego biura, gdzie całą noc grali w karty. Pogoda się pogorszyła i wypłynięcie do Szwecji nie było możliwe aż do następnego wieczoru – 9 września. Wypłynął ze skiperem, Jensem Jensenem, na pokładzie jednostki rybackiej „Laura”. Stamtąd szybko powrócił do Anglii i do końca wojny wykonał jeszcze kilkanaście lotów bojowych. To jemu zawdzięczamy tą opowieść

Po trzydziestu latach pilot Wacław Wąsik (z lewej) przemierza ten sam szlak w towarzystwie tego samego Erika Larsena.

Co parę dni woda wyrzucała na brzeg ciała zestrzelonych lotników. Tożsamości pierwszego nie można było ustalić, a jego stan świadczył, że zginął już w czasie eksplozji. Dalsze wydarzenia potwierdziły, że był to Jan Stołowski. Jego ciało, a raczej odnalezione fragmenty, trafiły do wspólnej trumny zestrzelonej załogi brytyjskiej. Żołnierze Werhmachtu skrupulatnie badali ciała żołnierzy i upierali się, aby pochowano ich w dole, bez trumny i nabożeństwa. Później jednak przygotowali wspólną trumnę. Oględzinom towarzyszył miejscowy pastor Gammeltoft Hansen. Zbiorowy pogrzeb zorganizowany przez Niemców odbył się 1 września o 6 rano. Kilka godzin później, mieszkańcy Aalestrup modlili się w ciszy przy ich grobie. Kilku z nich zamanifestowało swój szacunek do pilotów, wywieszając opuszczone flagi. Jednak w południe miejscowy komendant policji otrzymał telefon od Gestapo w Aalborg z rozkazem usunięcia flag w przeciągu pół godziny. W przeciwnym razie właściciele domów z flagami mieli być aresztowani. Flagi usunięto. Ciało nawigatora, Mariana Prętkiewicza z Lublina morze wyrzuciło 6 września 1944 r na brzeg Lovns Enge, 16 km na zachód od Aalestrup. Ciało złożono do grobu 7 września 1944 r. Prętkiewicz miał 24 lata, w papierośnicy parę zamokniętych papierosów i zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny. Ciało Waleriana Centa, odnaleziono na brzegu 14 września. Jan Mądracki, został wyrzucony na brzeg niedaleko Sundstrup i pochowany jak inni na cmentarzu w Aalestrup w dniu 17 września 1944 r. Zdzisława Kordasiewicza odnaleziono na brzegu 20 września i został pochowany jak inni.

Lancaster PA163 – zdjęcie wykonane przez Józefa Rutkiewicza

Po wojnie, wrak Lancastera PA163 został wydobyty z dna Lovns Bredning i wyciągnięty, na plażę niedaleko portu Hvalpsund. Było to w dniu 25 lipca 1945 roku. W rumowisku blachy bombowca, w zimnych wodach fiordu znaleziono ciało Józefa Rutkiewicza. Przeniesiono je do kaplicy w Lovns, gdzie zostało poddane oględzinom policji i lekarza. Jego pogrzeb 3 dni później mógł się już odbyć bez przeszkód okupantów niemieckich. Po latach dostałem od rodziny Rudkiewiczów przywieziony stamtąd blaszanego śmiertelnika z nazwiskiem Rutkiewicza i numerem 2885. Również kawałek tego samolotu, kawałek spadochronu i kilku mosiężnych oznak z munduru. Zadbał o nie skrupulatnie tamtejszy kowal, Arnie Dantoft. Najważniejsze z tych pamiątek trafiły do Koziegłów. Za pomoc ocalałemu pilotowi i godne zorganizowanie pochówku, Arnie i wszyscy pomagający pilotowi Wąsikowi, zostali honorowymi członkami Royal Air Forces Escaping Society. Stowarzyszenie to utworzyli piloci, którzy uratowali swe życie po zestrzeleniu. W rocznicę kapitulacji Niemiec mieszkańcy Aalestrup i młodzież szkolna, przychodzą nad groby bohaterskich lotników i składają kwiaty. Składają również kwiaty na grobach swoich członków ruchu oporu, którzy udzielili pomocy polskiemu pilotowi. Historii, która wydarzyła się w tej okolicy, dzieci uczą się w miejscowej szkole. Bardziej podniosłe uroczystość odbywają się, co 5 lat. W 30 rocznicę dramatu powietrznego nad Jutlandią odsłonięto obelisk poświęcony polskim i angielskim pilotom zestrzelonym 30 sierpnia 1944 roku. Zamieszczono na nim nazwiska pięciu Polaków, sześciu Anglików i jednego Czecha. Przy obelisku pozostały wcześniejsze nagrobki z nazwiskami. Na kamiennej płycie wyryto fragment wiersza duńskiego poety Christiana Richarda: Trzeba walczyć o to wszystko, co ukochałeś. Nawet wtedy, gdy cena okaże się śmiercią. Tylko wtedy, życie twoje nie będzie tak wielkim ciężarem.
Na uroczystości przemówił kapitan Roman Stadtmüller, ten, który latał z Rutkiewiczem w wielu wcześniejszych misjach. Tak brzmiały dwa fragmenty jego przemówienia: …30 lat to okres bardzo długi, lecz dopiero ostatnio w świetle zebranych dowodów i wiadomości – można odtworzyć przebieg bitwy, jaką stoczyliście w tym ostatnim Waszym locie bojowym z atakującymi was myśliwcami nieprzyjacielskimi. Mimo śmiertelnie uszkodzonego własnego samolotu zdołaliście zestrzelić jednego oraz poważnie uszkodzić drugiego myśliwca. To zwycięstwo, choć opłacone Waszym życiem, dało możność pozostałym samolotom bombowym bezpieczniejszego wykonania swego trudnego zadania … Podobnie jak wielu naszych kolegów i żołnierzy innych formacji nie doczekaliście spoczynku w ziemi ojczystej, lecz spoczywacie tu w ziemi przyjaznego narodu duńskiego. Dlatego przywieźliśmy Wam tutaj kilka grudek polskiej ziemi. Niech ona będzie symbolem łączności z naszym krajem, za który oddaliście życie swoje…

Polegli piloci: Marian Prętkiewicz, Jan Mądracki, Józef Rutkiewicz, Zdzisław Kardasiewicz, Jan Stołowski, Walerian Cent

Mogiły polskich pilotów w Aalestrup i odznaczenia Józefa Rutkiewicza

W tej samej uroczystości brał udział brat pilota, Jerzy Rutkiewicz z Londynu. O wyjazd na uroczystość starała się również w 1974 roku jego siostra, Eleonora Rutkiewicz – Bober z Wrocławia, jednak władze PRL-u odmówiły jej wydania paszportu. Otrzymała zgodę na wyjazd dopiero w roku 1990, kiedy w Polsce zmienił się ustrój polityczny. Brat Józefa, będący przez 25 lat oficerem brytyjskiej marynarki handlowej, postawił przy mogile w Aalestrup siedmiometrowy maszt flagowy. W dzień uroczystości zawisła na nim trzymetrowej długości biało-czerwona flaga z orłem w koronie i szachownicą lotniczą, czyli wojenna flaga polskich sił powietrznych. Ceremonii wciągnięcia flagi na maszt towarzyszyły honory oficerów sił powietrznych Danii i Anglii. Pierwszy i najpiękniejszy wieniec złożono w imieniu rodziny królewskiej. Kwiaty układały się w herb królewski, a na szarfach był napis: Bohaterskim lotnikom – Jerzy, książę Danii. Ważnym uczestnikiem tej uroczystości był dziekan ks. dr Gammeltoft Hansen, świadek tamtych wydarzeń.
Nazwisko Rutkiewicza widnieje również na pomniku polskich lotników w londyńskiej dzielnicy Northolt i na pomniku ku czci lotników polskich poległych w II wojnie światowej, który stoi na Polu Mokotowskim w Warszawie. Pomnik odsłonięty 27 sierpnia 2003 roku, oznacza symboliczny powrót do wolnej Polski, żołnierzy lotnictwa. Jeden tylko Dywizjon 300, stracił do końca wojny 371 żołnierzy.
Starszy sierżant Józef Rutkiewicz został odznaczony pośmiertnie Orderem Wojennym Virtuti Militari. Order nadało Ministerstwo Obrony Narodowej, (Rząd RP na Uchodźstwie 1940-1990, Biuro Kapituły Orderu w Londynie). Legitymację podpisał 25 lutego 1980 r. Antoni Grudziński, gen. brygady. Brak jest tylko na legitymacji podpisu właściciela.
Kilka dni przed tragedią, Józek, nie rozstawał się z mapą i planował drogę powrotną do Koziegłów. Tak go zapamiętała angielska rodzina Nathingale z Wolverhampton, u której krótko mieszkał zmieniając lotniska. Państwo Doot, z innej miejscowości polubili polskie placki ziemniaczane i muzykę, którą Józek grał na skrzypcach. Znał się na wszystkim, jak mówili i był wymarzonym kandydatem na męża ich córki.

Dwie pożegnalne kartki w pamiętniku Wiesi Dąbrowskiej Słocińskiej. Jak narysował i podpisał autor tak się też stało. Pamiętnik przetrwał w Koziegłowach. Wieczne pióro powróciło z Wolverhampton, a pilot Rutkiewicz wciąż się spóźnia do domu.
Jedyna pamiątka po Bonifacym Bednarczyku. Po wojnie zamieszkał w USA
Śmiertelnik, kawałek blachy z zestrzelonego samolotu PA 163, wieczne pióro, muszelki z fiordu Lovns Bredning i metalowa odznaka z munduru Józefa Rutkiewicza – Pamiątki ofiarowana naszemu miastu. Inne znajdują się w Wielkopolskim Muzeum Wojskowym w Poznaniu.

Okruchy

Dwaj koledzy Józka, którzy wyruszyli z nim na wojnę, doczekali zwycięstwa, jednak do Koziegłów już nie powrócili. Bonifacy Bednarczyk, przebył podobną wędrówkę i pracował, jako mechanik w hangarach RAF-u. Po wojnie osiadł w USA i stamtąd napisał kilka listów do Jerzego Rutkiewicza w Londynie. Jerzy (brat Józka) pływał po wojnie na angielskich statkach handlowych. Przystojny Feliks Świerczewski z tej samej paczki, kiedy dotarł do Włoch poznał piękną dziewczynę i zmienił swoje wojenne plany. Po ślubie wyemigrowali do Wenezueli, skąd w latach 70 przyjechał na krótki pobyt do Koziegłów. Janek Binkowski, który zawrócił z czeskiej granicy trafił do więzienia w Lublińcu. Uciekł stamtąd i ukrywał się do końca wojny gdzieś w okolicach Miechowa. Wojciech Rudziński po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Dachau i kilkuletnim pobycie w Niemczech, wyemigrował do Australii.

Pożegnalne spotkanie w mieszkaniu u Dąbrowskich. (Rutkiewicz, Bednarczyk, Świerczewski, Binkowski, Grzybek)

Feliks i Toscorina – czyli Świerczewscy z Włoch i Wenezueli

Stefan Piątkowski

Stefan Piątkowski szedł przez rynek, a za nim żandarm Gajda z bronią gotową do strzału. Po chwili Stefan przyspieszył i zaczął uciekać w górę ulicy Świętokrzyskiej. Mógł skręcić na Szkolną, ale nie chciał biec w kierunku posterunku żandarmerii. W tym samym czasie wyszedł z ukrycia Franz Vonke, podparł na kolanie prawą rękę i strzelił w jego stronę. Stefan padł na ziemię i dowlókł się jeszcze do bramy jednego z domów. Tam prosił, aby ulżyć jego cierpieniom i go zastrzelić. Żandarm wysłuchał jego prośby.

Stefan Piątkowski

Ciało zawleczone na posterunek, a później wrzucone na furmankę miało trafić jak zawsze w takich przypadkach do wąskiego dołu gdzieś w kącie cmentarza. W zaułku ulicy Wojsławickiej zebrał się tłum mieszkańców. Ludzie klęczeli na drodze i płakali. Furmanka z ciałem Stefana nie zatrzymała się ani na chwilę i szybko zniknęła za rogiem.

W roku 1944 Stefan Piątkowski miał 21 lat. Przed wojną mieszkał z rodzicami w Ożegowie k. Rudy Śląskiej. Stamtąd często i chętnie przyjeżdżał do dziadków Świerczewskich w Koziegłowach. Młody, elegancki, inteligentny o szerokich zainteresowaniach zwracał tu na siebie uwagę i łatwo zyskiwał przyjaciół. Jego dawny kolega przyznał mi się, że będąc już kawalerem nie miał okazji być w kinie. Rekompensatą był Stefan który opowiedział mu wiele filmów, a nawet je pokazał. Któregoś zimowego dnia poszli grupą nad staw. Tam połamali lód i Stefan, jako pierwszy udowodnił, jakim jest twardzielem. Takie mało bohaterstwo w lodowatej wodzie, ale od tej chwili było się już kimś. W tym środowisku Stefan czuł się najlepiej i w chwilach dla siebie tragicznych, tu szukał pomocy. Tą tragedią było powołanie Stefana do służby w niemieckim wojsku (Wehrmachcie). Powołanie było konsekwencją zameldowania w Ożegowie na Śląsku uznawanym przez Niemców za teren III Rzeszy. Stefan nie widział siebie w mundurze niemieckim i nikt z jego przyjaciół nie mógł sobie tego wyobrazić. Przez wiele miesięcy zakonspirowany w Koziegłowach został któregoś dnia zdradzony i aresztowany przez żandarma Gajdę. Rano niczego nie świadomy wyrabiał ciasto na chleb. Niezbyt gorliwy Gajda z Radzionkowa, który go prowadził na posterunek miał podobno zachęcić Stefana do ucieczki, ale zakamuflowana obecność na tej drodze komendanta Vonke, może wskazywać na zaplanowaną prowokację i zabójstwo. Bardzo zwyczajna płyta na jego grobie nie wspomina nic o tamtej historii.

SW i G

Wpis do pamiętnika Wiesi Dąbrowskiej

Na tej kartce z pamiętnika Stefan zdradza nie tylko swoje zdolności rymotwórcze, ale również poczucie humoru i pogodę ducha. Takim go wszyscy zapamiętali.
Idąc tym tropem możemy sobie wyobrazić, że gdyby żył, teraz na emeryturze znów byłby ze swoimi kolegami. Wieczorem grałby w karty z Marianem Pentakiem, a ze Staszkiem Wernerem rozmawiał o poezji. Podejrzewam, że Stefan miałby pretensje do poety Wernera, że w jego wierszu Porady jesienne tak mało jest wiosny i szybko na kolanie sklecił własny wiersz Porady wiosenne. Poeta Werner miałby zaś pretensje, że w tym wierszu o wiośnie za dużo jest jesieni. Miałby też pretensje o to, że jego krytyk nie czytał Katona. Dym z papierosów wciąż by się unosił, a butelka jaśniała i jaśniała dając znak, że przyszedł czas na małą drzemkę. Szkoda, że Stefan nie dożył tych chwil.

Porady Jesienne
Co masz robić jesienią
Powiem ci: bądź wreszcie
bo już dojrzały dynie
i szare renetytoczą się ku spiżarniom
I ty przed podróżą
Mówią, że nie masz skrzydeł
na przelot jesienny
włóż, więc dobre buty i w drogę
Odkup ciszę od kamieni w polu
wystarczy ci środków
Czasami pod wieczór
pogadaj z Panem Bogiem
przymów się o jabłko
z drzewa Niewiadomego
Może ci się uda
I nie przebieraj w dniach
To nie ulęgałki
Nie błaznuj tyle
Od gawrona ucz się powagi
gdy kruki i cycerony
tak już przetrzebiono
Zaowocuj dla kogoś

Porady wiosenne
Nie potrafię klecić wierszy,
które chciałby czytać poeta z Warszawy.
Umiem zrywać jabłka i układać w koszu.
Jabłka ochronię przed mrozem.
Z trudem łapię myśli lotne,
nie pomaga sito gęste ani grzebień.
Zgrabiam tylko liście
złoto pomiatane wiatrem,
kruche przeszłości bogactwo.
Twój wiersz taki jesienny,
jak dojrzałe jabłka, pozłacane liście
Czemu nie wiosenny, pozimowy, siewny?
Zakwitnij jeszcze dla kogoś!

Franc Vonka jest też winny śmierci Józefa Tomaszowskiego z Woźnik, który podobnie jak Stefan chciał uniknąć powołania do Wehrmachtu. Vonka wytropił go w Wojsławicach i urządził za nim pościg. Został schwytany pod Gniazdowem i przyprowadzony z podniesionymi rekami do Koziegłów, aby na oczach dzieci (Hitlerjugend) zmasakrować go i pozbawić życia. Jego miejsce pochówku nie jest znane do dzisiaj, co wciąż dręczy jego rodzinę. IPN w Katowicach prowadził w sprawie Vonki dochodzenie, ale z informacji, jaką otrzymałem wynika, że po wojnie nie został odnaleziony.

Jan Werner

Pan Stefan Adamiecki, ile razy się spotykaliśmy był dręczony moimi pytaniami o Koziegłowy przedwojenne. Zwykle rzucał mi jakieś jedno, dwa zdania, ale nigdy nie zapomniał dodać, że to, o co pytam to pierdoły i że powinienem coś napisać o Wernerze. Co też takiego mam napisać? Ano to, że był porządnym człowiekiem. Ale to za mało, żeby coś napisać. No, to trzeba szukać i pytać. Tak zaczęła się zbiórka okruchów wiedzy o Janie Wernerze. Starsi mieszkańcy pytani o Wernerów pamiętali, że prowadzili sklep kolonialno – spożywczy na rynku. Ktoś inny dodał, że uciekając przed Niemcami nie skręcili na Żarki i udali się do Mrzygłodu. Ktoś jeszcze dodał, że po powrocie ich sklep był splądrowany i że Niemcy aresztowali go na krótko, a później zmusili do podpisania volkslisty

A teraz wszystko od początku

Dziadek pana Jana – Karol Werner przybył w nasze strony z Prus i osiadł w Zawierciu ok. 1845 roku. Wielu podobnych do niego młodych ludzi przyciągała w te strony budująca się kolei warszawsko – wiedeńska, a później otwarte granice Królestwa Polskiego z Rosją. Szybko w tym miejscu rozwijał się handel i napływał kapitał inwestorów. Najpierw powstawały tu małe przędzalnie, a później ruszyła fabryka rur i żelaza, dając początek hucie Zawiercie. Karol był specjalistą od kół młyńskich, ale nie gardził też zajęciem kołodzieja naprawiając furmanki. W okolicach Lelowa poznał przyszłą żonę i wszystko zaczęło się dobrze układać. Po kilkunastu latach ich syn, również Karol Werner wyuczył się stolarstwa meblowego i podnosił zawodowy prestiż rodziny. Karol – junior ożenił się w Mrzygłodzie i znów po kilkunastu latach jego syn Jan, miał przejąć fach rodzinny. Nadszedł jednak czas, kiedy w Zagłębiu bankrutowały fabryki, rosło bezrobocie i trzeba było szukać pracy za granicą. Bardzo powszechna wtedy emigracja zarobkowa zaprowadziła Janka Wernera do Nadrenii. Tam pracował 4 lata, jako ślusarz i dobrze przyswoił sobie język niemiecki. Nie myślał jednak o pozostaniu w Niemczech, bo tęsknił za panną Marią Raczyńską z Zawiercia. Kiedy uciułał trochę grosza, powrócił, czym prędzej do Mrzygłodu. W roku 1924 odbył się ich ślub. Maria miała już plan, aby wykupić udziały w spółdzielni Rolnik, gdzie pracowała i założyć własny sklep. Wybór padł na Koziegłowy. Sklep na rynku, mała stolarnia w oficynie, a później pompa paliw, potwierdzały kolejno, że plan był znakomity. Trzej synowie państwa Wernerów: Jerzy, Stanisław i Jasio mieli od dzieciństwa wpajane zasady szacunku do pracy i Ojczyzny, czyli to wszystko, czym Jan nasiąknął za młodu.
Spokój i dalsze plany na przyszłość, zostały wkrótce pokrzyżowane przez wojnę. Jan Werner został aresztowany przez Niemców Tam mu przypomniano niemieckie nazwisko i przedstawiono obowiązki wobec Rzeszy. Głównym celem tej presji był jego dorastający syn Jerzy i chęć powołania go do Wehrmachtu. Pani Honorata Jadowska, która dobrze znała Wernerów, opowiedziała mi, że jej matka była rodowitą Niemką, a ojciec podobnie jak Werner pracował w Niemczech i tam się poznali. W czasie wojny Niemcy nie mogli ścierpieć, że w jej rodzeństwie nie było chłopca, którego można byłoby powołać do wojska. W przypadku jej rodziny presja o podpisanie volkslisty była mniejsza. Historia Stefana Piątkowskiego, przytoczona wyżej potwierdza tą prawdę.
Zacny Pan, Stefan Nowak, nauczyciel, historyk i poeta z Markowic opowiadał mi, że już na początku wojny Werner schronił kilku polskich oficerów szukających sposobu na dalszą walkę po klęsce wrześniowej.

Takich przewijających się w jego domu osób było więcej, a jednym z nich był Bolesław Grzesik, który po krótkich doświadczeniach na wojnie, wydostał się z niewoli niemieckiej i wrócił do rodzinnych Koziegłówek. Wcześniej przez pięć lat Bolek uczył się u Franciszkanów w Niepokalanowie i mógł z bliska obserwować geniusz świętego Maksymiliana Kolbe. Tam nauczył się języka niemieckiego. Pan Jan Werner w piwnicy swego domu udostępniał Bolkowi radioodbiornik Grundig, a Bolek sporządzał meldunki z nasłuchu stacji niemieckich i polskiej sekcji w radiu BBC. Informacje i meldunki przekazywał dalej łącznikom, a bliżej końca wojny partyzantom „Ponurego” z Myszkowa i Żarek. W tym czasie pracowała u Państwa Wernerów Kazia Saternus z Żarek. Była wciągnięta do konspiracji i stała się najbliższą współpracowniczką Grzesika. Po wojnie pobrali się, ale życie nie oszczędziło im dramatów. Życie to może za dużo, bo chodziło tylko o wiersz Czesława Miłosza, który czytany po ustawieniu 3-ciej zwrotki obok 1-szej, oraz 4-tej obok 2-giej i czytany połączonymi 2-wierszami stawał się treścią przeciw Stalinowi i bolszewickiej Rosji …Runą w łunach, spłoną w pożarach Na ziemskim globie flagi czerwone Krzyże kościołów, krzyże ofiarne Będą na chwałę grały jak dzwony I w bezpowrotnym zgubi się szlaku Czerwona Armia i wódz jej Stalin Z Lechickiej ziemi Orzeł Polaków Odwiecznych wrogów swoich obali.
Kazia za powielanie wiersza na maszynie trafiła w powojennej Polsce do więzienia, a Bolek kapitan milicji nie dostał już awansów.

Od lewej: Jan Werner, żona Maria z domu Raczyńska, Jasio Werner trzymający się mamy, Kazia Saternus, kuzyn Stanisław Rajczyk i syn Stanisław Werner
Kazia Saternus o Ojczyźnie

Młodszy syn Jana Wernera, Stanisław za zgodą ojca uczestniczył w drobnych akcjach konspiracyjnych organizowanych przez Grzesika. Polegały one na ustalaniu bezpiecznych przejść dla partyzantów i obserwowaniu Niemców, którzy prowadzili w Koziegłowach szkołę tresury psów. Razem z kolegami: Zebkiem Danielem, Jurkiem Cichym, Bogusiem Minkiną, Marianem Potempskim, Kazikiem Cierpiałem i Stefanem Piątkowskim czynili różne drobne złośliwości Niemcom, aby nie czuli się tu dobrze. Pierwsze klęski na froncie wschodnim przywracały nadzieję na wolność, ale też wzmagały niemiecką brutalność. Armia sięgała po coraz to młodsze roczniki, a naciągana volkslista miała to ułatwiać. Staszek Werner miał trafić do partyzantów, gdyby zagroził mu pobór. Bolek Grzesik przygotował mu taką furtkę. Szczęśliwie przyszedł rok 1945 i długo oczekiwane zwycięstwo. Radość w rodzinie Wernerów trwała jednak krótko. Niemieckie nazwisko i dziadek z Prus nie podobały się nowym aktywistom partyjnym. Prywatny kupiec, nie pasował też do koncepcji nowego bratniego socjalistycznego sojuszu mas robotniczo – chłopskich i socjalistycznej demokracji. Wernerowie nie czując się bezpiecznie opuścili nasze miasto.

Ludzie, którzy znali Jana Wernera mają do dziś wspólny pogląd, że wyjazd tej rodziny z Koziegłów to wielka strata dla naszego miasta. Przed wojną, choć nie pełnił tu urzędów to potrafił dobrze wszystkim pokierować i każdemu doradzić. Jan Werner – pierwszy po prawej

Kilka lat temu spotkałem się z jego synem Stanisławem Wernerem w Koziegłowach. Opowiedział mi, że po przyspieszonym wyjeździe z Koziegłów prawie stale mieszkał w Warszawie. Studiował polonistykę i dziennikarstwo, ale został poetą i autorem wielu popularnych piosenek. Zarabiał na życie tłumacząc utwory słowno – muzyczne, robił przekłady i adaptacje librett operowych. Tworzył widowiska estradowe i sztuki dla dzieci. Wydał własny tomik poetycki pt. Domysły. Zdradził mi, że wiele lat temu zaczął pisać powieść dla dzieci, której akcja toczy się w Koziegłowach. Niestety zdrowie coraz bardziej komplikowało mu wszelkie plany. Stanisław Werner zmarł w 2006 roku. Na krótko przed śmiercią ofiarował mi swoją niedokończoną powieść pt. Pioruńska piątka

Bila
Pioruńska piątka… Wtedy nie nazywali się tak jeszcze. Ale już było ich pięciu: na ulicy i nad rzeką, w jarze pod Zamczyskiem i na kościelnym strychu – wszędzie. Najmniejszy Kazio, największy i najsilniejszy – Bobek.
Jurek, Zebek i Witek byli jednego wzrostu. Ale co tam wzrost! Zawsze przecież można było liczyć, że się urośnie.
Pewnego dnia, a było to pod koniec drugiego roku wielkiej wojny, która toczyła się na świecie, chłopcy siedzieli na ławce przed piwiarnią Szajnosa. Przez otwarte drzwi piwiarni buchało rozgrzane powietrze, pomieszane z papierosowym dymem. W głębi za bilardowym stołem widać było potężna sylwetkę żandarma Wygodki.
W bilard sobie gra, piwko pije – zasyczał Kazio. – Żeby mu tak ta bila nochal stłukła!

Było to może zbyt śmiałe życzenie, trudne do spełnienia, ale przecież coś się stało. Wygodka tak niezręcznie uderzył kijem bilę, że ta przeskoczyła ponad bandę stołu i poturlała się po podłodze, potem przez drzwi na schodki: bam! bam! bam! – i jak mały psiak przycupnęła pod nogami Kazika. – O rany! – Kazik otworzył usta ze zdziwienia. W drzwiach stanął czerwony z gniewu Wygodka. – Te chłopak! Daj ją tu sam! Aber schnell … Szibko!, szibko!
Ani jeden muskuł nie drgnął na piegowatej twarzy Kazika. – Co mam dać, panie feldfebel? I nakrył bilę butem starając się ją przeturlać w stronę kolegów. Du polnische Kerl! – huknął Wygódka. – Bierz te bila i migiem tu! Bo jak nie to ci wszystkie zęby wybija! I sięgnął ręką po kij bilardowy.
Nie było żartów. Pobladły Kazio podniósł się wolno z ławki, ale Jurek był szybszy. Chwycił bilę i wbiegł na schodki piwiarni. Proszę panie feldfebel. Jest bila. Na ja … sapnął Wygodka. – Masz nagroda. – i otwartą lewą ręką trzepnął Jurka w twarz. Jurek wytrzymał spokojnie uderzenie. Dobra nagroda? To, co, może powtórzyć – zarechotał żandarm. – Może innym razem. Wygodka zakręcił się na pięcie i odszedł w głąb piwiarni. Chłopcy
odciągnęli Jurka ze schodków. Nie padło ani jedno słowo, bo niezręcznie jakoś mówić, że się podziwia kolegę. Dostać w buźkę z takim fasonem, no, no … Jeden tylko Kazik nie był zadowolony z obrotu sprawy. – Czemuś za mnie gęby nadstawiał? Bohater się znalazł. – Nie ciskaj się Kaziu – powiedział Bobek. Jakby ciebie Wygodka tak huknął, to by nie było czego zbierać. Ty, ty! zaperzył się Kazik. Nie zaczynaj, bo jak cię bykiem strzelę … I już się zabierał do bitki z wyższym o głowę Bobkiem. Witek wskoczył między walczących. – Nie wariujcie chłopaki! Lepiej pokombinujmy, jak się odegrać na tym bandycie. Ja mu tego policzka nie daruję – powiedział Jurek. A ja Stefana – dodał Witek. Chłopcy zamilkli. Stefan to był ich starszy kolega, którego postrzelił żandarm Wygodka i rannego zawlókł do miejscowego aresztu. Potem Niemcy zawieźli go do więzienia w Lublińcu i słuch o nim zaginał. Ani listu ani wiadomości- Słuchajcie, może by tak … – przerwał milczenie Zebek. Co? co? gadaj! – Może by sznurek rozciągnąć, jak będzie szedł wieczorem, to się przewróci, a my wtedy na niego- i łomot! łomot! – Puknij się w czoło – powiedział Kazio. – Ze sznureczkiem na uzbrojonego żandarma. Nic głupszego nie można wymyślić …

Szubienica

Ten tytuł to nie kolejne opowiadanie z Pioruńskiej piątki. To dramat, który wydarzył się naprawdę we wsi Siedlec Duży koło Koziegłów. Był dzień 23 października 1943 roku. Na łące przy niewielkim lasku urządzono widownię. Niemcy zadbali o teatralne szczegóły Miejsca stojące zajęli spędzeni w pospiechu mieszkańcy wsi i obcy dowożeni ciężarówką. Części mężczyzn kazano leżeć twarzą do ziemi. Innej grupie wręczono na posterunku łopaty. Lufy karabinów skierowano w ich stronę. Szubienica ustawiona naprzeciw widowni miała 10 pętli, a pod nią ława z kilku desek. Na wszelki wypadek sprawdzono jej wytrzymałość. To oczekiwanie trwało godzinami i każdy zadawał sobie pytanie – co z nami będzie dzisiaj, jutro, za godzinę? Tłum stał w milczeniu. Wkrótce od strony Koziegłów nadjechała ciężarówka i zaczęli z niej wychodzić skrępowani mężczyźni. Mimo, że nie sprawiali większego oporu popychano ich i kopano. Pierwszych dziesięciu stanęło na ławie pod szubienicą. Druga dziesiątka mężczyzn stanęła naprzeciw nich. Rozkazano im założenie pętli na szyje towarzyszy. W trakcie tych czynności skazańcy szukali w tłumie bliskich im osób. Krzyczeli, że są niewinni i pomścijcie nas. Po chwili padła komenda i poderwano ławkę pod ich nogami. Tłum nie wytrzymał tego napięcia. Rozległy się okrzyki i płacz. Ktoś z Niemców uznał, że w tych warunkach nie da się przeprowadzić drugiej egzekucji i polecił pozostałych 10 więźniów zabrać do ciężarówki. Wkrótce wszyscy zginęli i nie bardzo do dziś wiadomo gdzie. Nikt nie powrócił opowiedzieć, co było dalej. Kilka rodzin dostało później powiadomienia, że zmarli w Auschwitz, ale nie zgadzały się daty i można przypuszczać, ze zginęli gdzieś blisko, a tylko jakaś podległa filia obozu w Auschwitz wystawiła papierek.

Akcja tej zbrodni działa się w takim zaskoczeniu, że wielu świadków, często dzieci jej nie zrozumiało. Oficjalnie poinformowano, że śmierć zakładników jest przestrogą i odwetem za śmierć żandarma Benedykta Milke. Jednak pytania i niejasności mnożyły się jeszcze długo po wojnie. Szerszej próby zrozumienia tego, co się stało, dokonał Pan Eugeniusz Kluza, emerytowany nauczyciela z Siedlca Dużego. Jego pierwszy wysiłek skierowany był na ustalenie tożsamości pomordowanych. I choć to tylko 20 osób z bliskiej okolicy, to i tak trzeba było kilku lat pracy, za którą Panu Eugeniuszowi jesteśmy bardzo wdzięczni. Drugi kierunek jego badań zmierzał do wyjaśnienia, kim był Benedykt Milke komendant żandarmerii niemieckiej na posterunku w Siedlcu. Choć to pytanie jest proste i można odpowiedzieć, że zwykłą kanalią, to wypada jeszcze przypomnieć parę faktów. W Siedlcu i okolicy za czasów Milkego i Vonki można było zginąć bez ostrzeżenia po godzinie 19.00. Już wtedy zaczynała się godzina policyjna. Można było zginąć albo trafić do obozu śmierci za posiadanie radioodbiornika, za pomoc Żydom, za ubój własnego inwentarza, za handel żywnością, za unikanie pracy dla Rzeszy, za kradzież czegokolwiek, albo wskutek fałszywego oskarżenia. Można też było zginąć, kiedy się nudził pijany żandarm z bronią i wtedy, gdy poszukiwana osoba pozostawała nieuchwytna, a ktoś nosił to samo nazwisko. Można też było zginąć, gdy twoja żona lub narzeczona spodobała się żandarmom. Aby nie mogła się poskarżyć na swój los trafiała później do obozu, a jej mąż lub narzeczony stawali się poszukiwanymi bandytami. Przybywało ofiar w każdej kategorii. Ktoś tego nie wytrzymał i zadusił komendanta Milke. Do końca wojny zastępował go Franz Vonke z posterunku w Koziegłowach, mający tak samo splamione krwią ręce.
Wieś Siedlec Duży pamięta o tamtych bohaterach. Ich nazwiska są wyryte na marmurowej płycie.
Tuż obok zbolały Chrystus i nadzieja.

Nazwiska pomordowanychMiejsce zamieszkania
Ciuk Bolesław
Janicki Antoni
Janicki Piotr
Lemański Lucjan
Połasik Leon
Służałek Józef
Sroślak Józef
Więcek Franciszek
Woźnica Ignacy
Zemła Leon
Filipczyk Piotr
Kulak Antoni
Łątka Andrzej
Tomasz Maligłówka
Markiewicz Marian
Mościński Jan
Pakuła Władysław
Sitek Edward
Słota Czesław
Zemła Bolesław
Siedlec Mały
Siedlec Duży
Siedlec Duży
Pustkowie Gęzyńskie
Siedlec Duży
Rosochacz
Siedlec Duży
Siedlec Duży
Siedlec Duży
Siedlec Duży
Wylągi
Mzyki
Gniazdów
Rosochacz
Koziegłowy
Rudnik Mały
Koziegłowy
Gęzyn
Gniazdów
Siedlec Duży
Symboliczny grób zamordowanych zakładników

Trzy kartofle długu

Dr Adrian Rudzinski wykłada pedagogikę na Flinders University Adelajda w Australii. Tam się urodził, a kiedy trochę podrósł i był już „łebkiem” odbył swoją pierwszą poważną podróż. Przyleciał do Koziegłów, do rodzinnego domu swojego ojca Wojciecha. Emocje, jakie towarzyszyły tej podróży były bardzo wielkie toteż dobrze zapamiętał nasze miasto z roku 73-go i spotkanych tu ludzi. Odwiedził grób swoich dziadków, powędrował trochę po Jurze, a później z wujkiem Kazikiem i rodzicami pojechali do Oświęcimia, aby zobaczyć obóz i sfotografować się przed blokiem nr 24a. Jego ojciec Wojciech Rudziński zmarł w Australii w 2005 roku pozostawiając potomkom nagrane na taśmie magnetofonowej wspomnienia z Koziegłów i ponure obrazy z pobytu w trzech obozach koncentracyjnych (Auschwitz, Flossenburg i Dachau). Adrian często wraca do tych nagrań i za każdym razem odnajduje w nich coś nowego, do czego wcześniej nie przywiązywał takiej uwagi. Tak było i w roku 2014, kiedy na nowo wysłuchał opowieści o trzech kartoflach, które tam w obozie ratowały życie. Jakaś udręka w myślach kazała mu zadzwonić do Koziegłów i zapytać, komu mógłby za te trzy kartofle podziękować?
A teraz wszystko od początku.
Rudzińscy przyprowadzili się do Koziegłów z Kamienicy Polskiej w latach 20-tych ubiegłego stulecia. Trudne początki, niewielkie gospodarstwo i powszechna bieda. Tuż przed wybuchem II wojny światowej, Wojciech osiągnął wiek poborowy i trafił do 4 Pułku Strzelców Podhalańskich w Cieszynie. Tam w 1938 roku poszedł odbierać Czechom Zaolzie. Wybuch i pierwsze dni wojny to cofanie się jego pułku przed Niemcami, mała potyczka pod Krakowem, a później klęska zakończona rozbrojeniem przez Rosjan na Bugu. Stamtąd ucieczka przed zesłaniem w nieznane i powrót piechotą do Koziegłów. Tu już na dobre rozgościli się Niemcy i w domu też nie było bezpiecznie. Aby pozbyć się stałej niepewności, Wojciech postanowił podjąć pracę w niemieckiej kopalni na Śląsku. Pod koniec 1942 roku też stamtąd uciekł, ponieważ pensja w markach już nie wystarczała na wyżywienie w przykopalnianej stołówce.
Niedługo po tym, 15 stycznia 1943 roku o godzinie drugiej w nocy podjechała pod dom Rudzińskich na ul. Woźnickiej ciężarówka i kilku gestapowców. Po minucie Wojciech znalazł się na pace, gdzie spotkał kilku kolegów, do których już wcześniej zapukano kolbami. Rano znaleźli się wszyscy w budynku Gestapo w Zawierciu. Zwykłe formalności: Name, adresse, kennkarte, fingerabdrücke. Żadnych innych wyjaśnień i pytań, a kiedy gestapowiec zauważył jakieś znużenie więźnia, to podchodził i wymierzał głośny policzek. Po załatwieniu tych formalności skuto ich po pięciu i odprowadzono na dworzec Warthenau (Zawiercie). Po 4 godzinach pociąg dotarł do dworca w Oświęcimiu, a stamtąd jakaś setka więźniów doszła pieszo do obozu. Najpierw marsz do łaźni, fryzura na pałę i pasiak. Słomiany siennik, koc, miska i zakwaterowanie w bloku nr 24a. Przez następne trzy tygodnie niewiele nie działo. Tylko nauka marszu, apele i ćwiczenie rozkazów typu: myce ab (czapki z głów). Jak się później okazało była to tylko kwarantanna przed skierowaniem do właściwej pracy. Ta w przypadku Wojciecha polegała na rozbudowie i naprawie torów kolejowych w mieście i wokół obozu. Kapo, który ich pilnował, jeśli zauważył, że ktoś próbuje odpocząć, to dolatywał z kijem i bił. Racje żywnościowe zawsze te same; rano herbata ziołowa, o 10-tej kawałek chleba z margaryną, w południe zupa na ziemniakach lub burakach i o 18-tej kawałek chleba z margaryną i herbatą. Wieczorem było trochę czasu wolnego i możliwość porozmawiania w najbliższym gronie więźniów. Temat rozmowy był najczęściej ten sam, czyli o jedzeniu. Przed spaniem o godzinie 20-tej można było chodzić pomiędzy piętrami i w pobliżu budynku. Jedna z takich wycieczek podziałała przygnębiająco na Wojciecha, kiedy zobaczył w oknie innego bloku swojego brata Kazimierza. Jak się później okazało bracia Kazimierz i Stanisław przybyli do obozu, aby zapytać o los Wojciecha i przyczynę aresztowania. Odpowiedzi żadnej nie otrzymali, a za swoistą arogancję wobec władz też zostali więźniami. Inne przeżycie obozowe na długo przetrwało przy Wojciech, a teraz jest udziałem jego syna Adriana i przyczynkiem tego tekstu. Otóż pewnego dnia Wojciech otrzymał od kogoś przesyłkę a w niej trzy kartofle. Po wielu dniach okazało się, że tym wielkim dobrodziejem był współwięzień Józef Znamierowski z Koziegłów. Te trzy kartofle, do których Wojciech często wracał może nie uratowały go od śmierci głodowej, ale od śmierci psychicznej. Choć na chwilę pojawiła się w nim nadzieja i wiara w człowieka. Nie było czasu i okazji do podziękowań, gdyż po dwóch miesiącach przeniesiono Wojciecha do obozu we Flossenburgu. Tam przez 2 lata pracował w kamieniołomie granitu na granicy życia i śmierci. Niemcy wciąż rozbudowywali ten obóz i dostarczali nowych więźniów. Do Bawarii przenoszono też niemiecki przemysł zbrojeniowy potrzebujący stale niewolniczych rąk do pracy. W pozostawionym nagraniu Wojciech wspomina, że skrajnie wyczerpani więźniowie rzucali się w pogoń za myszami i łapali je żeby się posilić czymkolwiek. Tak samo żaby i inne robactwo nie było w pogardzie głodujących. Kiedy pilnujący Kapo dostrzegł taką sytuację, kazał przyłapanemu więźniowi spacerować po obozie z myszą w ustach. Wielu więźniów tego nie wytrzymywało i rzucało się na druty. Ci, którzy przeżyli byli wieszani za sabotaż na oczach więźniów. Pod koniec pobytu przybywało szubienic, a tempo straceń rosło. Więźniowie tamtejsi jeszcze w roku 1944 i na początku 1945 nic nie wiedzieli o klęsce Hitlera pod Stalingradem (02.08.1943) i niewiele mogli odczytać z twarzy niemieckich majstrów, którzy nadzorowali ich pracę przy montażu kadłubów samolotowych. Ktoś klecił tylko rymowanki typu: Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej. Jedyne wnioski do spekulacji można było wyciągać z bestialskiego traktowania więźniów rosyjskich. Jedno ze wspomnień Wojciecha jest dość zaskakujące. Opowiada o więźniu, który miał specjalny status. Nic nie robił, najadł się do syta i kiedy inni pracowali on opalał się na słońcu. Przybrał na wadze i chodził własnymi drogami. Więźniowie nie mieli względem niego podejrzeń, że jest kimś ważnym, albo też donosicielem. Najprawdopodobniej ten zakaz pracy, też był jakąś udręka i eksperymentem na więźniu. Dopiero 20 kwietnia 1945 roku SS zarządziło ostateczną ewakuację obozu we Flossenburgu i przeniesienie go do Dachau. Już dwa tygodnie wcześniej Niemcy wywiesili białe flagi, ale Amerykanie tam jeszcze nie dotarli. Wielu strażników obozowych bezpiecznie uciekło. Nie bacząc na tą sytuację w ostatnich dniach wyprowadzono z obozu wielu Rosjan i rozstrzelano w pobliskim lesie. Następnie formowano grupy po 500 osób i ruszano w drogę. Marsz śmierci odbywał się bocznymi drogami z częstym przeczekiwaniem w osłoniętych miejscach tak, aby nie dostrzegło ich lotnictwo amerykańskie. Padał deszcz, więźniowie pchali wozy z obozowym dobytkiem strażników i umierali z wycieńczenia. Skończyły się zapasy żywności i wszyscy dostawali tylko małe porcje surowego ziarna. Kto się próbował oddalić lub spowalniał marsz został zastrzelony i tak przez 8 dni. Obóz we Flossenburgu został wyzwolony 23 kwietnia 1945 roku, a obóz w Dachau 29 kwietnia. Wojciech był tam więźniem tylko przez trzy dni. Radość wolności, też przynosiła śmiertelne żniwo. Więźniowie, którzy zdobyli na mieście jakąś żywność szybko umierali. Takiego obciążenia ich organizm nie był w stanie wytrzymać. Aby utrzymać ich przy życiu, jedzenie musiało być podawane jak lekarstwo. Wojciech zachorował na tyfus, ale amerykańskie służby medyczne były na to przygotowane. W chwili wyzwolenia ważył 35 kilogramów. Niewiele pamięta, bo tracił już przytomność. Po wyzwoleniu pozostał w obozie, gdyż nie miał gdzie mieszkać. Życie zawdzięcza lekarzom z 116th Evacuation Hospital Unit 2 Camp Dachau. Jego rekonwalescencja trwała do października 1945 roku.
Po odzyskaniu zdrowia, Amerykanie zaproponowali Wojciechowi pracę w 4095 Labor Service Company US Army. Otrzymał stopień Guard, czyli wartownik. W obozie, w którym do niedawna był tylko numerem 4429, teraz otrzymał broń i strzegł bezpieczeństwa nazistowskich zbrodniarzy. Wśród nich słynna bestia Ilse Koch, prominentny zabójca Otto Skorzenny i kilka podobnych kanalii.

Amerykański guard Wojciech Rudziński

W roku 1950 Wojciech Rudziński wyemigrował z Niemiec do Australii. Polskę odwiedził jeden raz w 1973 roku. W sprawie trzech kartofli długu zadzwoniłem do Pana Mieczysława Znamierowskiego we Wrocławiu. Jest on bratankiem Józefa Znamierowskiego i opowiedziałem mu kawałek tej historii. Kawałek, bo dużo więcej miał mi do powiedzenia Pan Mieczysław.

W dniu 6 lipca 2015r. rozpoczęła się długa seria równania kartoflanych długów. Dziś już nie wiadomo, kto komu jest winien i ile?

Roman Lis i krótka historia o rzemiennych butach

Historia, którą teraz opowiem nie ma w tle żadnego bohaterstwa, a tyko dramat, jakich wiele. Wyróżnia ją może tylko tyle, że wojna się właśnie skończyła a wolność, która nadeszła była obdarta ze szczęścia.
Roman Lis z Gniazdowa rocznik 1924 zadziwiał swoimi zdolnościami rówieśników i nauczycieli w przedwojennej szkole. Pan kierownik Stanisław Kucha wiedział, że jego matka wdowa z małymi dziećmi nie pośle go do szkoły w Zawierciu, bo i za co. Po kilku rozmowach zaproponował, że sam zapłaci, byle chłopiec się uczył. Wojna jednak pokrzyżowała te plany. Romek nie trafił do szkoły i nie pomagał matce w gospodarstwie. Mając 16 lat trafił za wyrobnika do niemieckiego urzędnika pocztowego we wsi Kottenlust (Koty k. Tworogu) Tam pracował w polu, opatrywał inwentarz, wstawał rano, kład się późno spać i czasem tyko w ukryciu pisał listy do swej młodszej siostry Honoraty, która tak samo jak on trafiła do przymusowej pracy w niemieckim gospodarstwie.

W roku 1944, Niemcy cofali się już na Zachód. Na każdym kilometrze odwrotu mieli jeszcze wsparcie w postaci bunkrów, łączności i niezliczonej ilości okopów. (Tak było również w Koziegłowach, gdzie w pasie pomiędzy ul. Woźnicką, a Wojsławicami powstały trzy bunkry składające się na stanowisko radaru Luftwaffe FuMG-65 Würzburg-Riese o kryptonimie Warthenstein. Jeden z tych bunkrów nadal tam stoi.) Tak samo było we wsi Kottenlust.

…Tak, jak zawsze dzisiejszą niedzielę spędziłem przy szachtowaniu. Jest to już 18- ta niedziela z rzędu, którą spędziłem przy okopach. Jak się tyko rozpoczęły żniwa, aż do dzisiejszego dnia (17.12.1944) nie miałem jeszcze ani dnia odpoczynku. Przedtem, chociaż w niedzielę można sobie było odpocząć. Z chwilą jednak, kiedy rozpoczęło się szachtowanie odpoczynek niedzielny się skończył. Każdą jedną niedzielę musiałem już o czwartej być na nogach, a nie winem czy jeszcze w święta (Bożego Narodzenia) nie musimy iść szachtować. Pracy mam teraz bardzo dużo, a jeszcze muszę jechać do lasu zwozić drzewo. Po prostu powiedzieć, staje się coraz trudniej i coraz gorzej. Dzisiaj w samo południe mieliśmy ładną przygodę. Był nalot, w odległości 3 lub 4 kilometry leciały bomby, że aż się ziemia trzęsła i tak teraz mamy prawie każdego dnia…

Ta ładna przygoda to zbliżający się Rosjanie. Piechota dotarła tam 20 stycznia 1945 roku. Na ich powitanie wychodzili najczęściej tylko ludzie zniewoleni do pracy przymusowej jak Romek. Większość kobiet pozostawała w ukryciu. Zachowanie Rosjan było bardzo podobne. Pytali o drogę na Berlin, wódkę i kazali kopać wszędzie tam gdzie podejrzewali, że są ukryte jakieś skarby. Lista zdobytych skarbów była długa, więc formowano pospiesznie pociągi i ciężarówki załadowane różnym sprzętem, a najczęściej maszynami ze zniszczonych fabryk. Na pytanie o drogę na Berlin, Romek pospiesznie pobiegł do domu i przyniósł żołnierzowi niemieckie mapy. Ten się jednak nie ucieszył i powiedział, że lepiej będzie, jeśli sam mu pokaże, jak dalej jechać na Berlin. Choć we wsi była tylko jedna droga w kierunku Wielowsi, żołnierz rozkazywał: dawaj, dawaj, pajechali. Po ujechaniu kilku kilometrów ciężarówka zatrzymała się we wsi Czarka i jeden z żołnierzy wbiegł na podwórko. Tam gospodarz zdejmował siodło z konia. Żołnierz polecił mu oddać to siodło, ale ten nie rozumiał po rosyjsku. Bez chwili wahania żołnierz zastrzelił gospodarza i zabrał siodło na ciężarówkę. Kolejny raz ciężarówka zatrzymał się przy piekarni u wylotu wsi. Chleb jeszcze się dopiekał, więc było parę minut postoju. Kiedy chleb załadowali na ciężarówkę, Romek znów przypomniał żołnierzowi, że jego rola jest zbędna, ba droga na Berlin już prosta. Rosjanin i tym razem zaprotestował. Sięgnął po pistolet, pomachał nim i kazał wsiadać na ciężarówkę. Tą scenę opowiedziała właścicielka piekarni w Czarce.

Pół kilometra dalej znaleziono w rowie ciało zastrzelonego Romka. Był mroźny dzień styczniowy, Ciało Romka leżało w zaspie śniegu. Kobieta nie miała wątpliwości. Romek miał wcześniej na nogach porządnie wypastowane skórzane buty. To go zgubiło dodała. Pochowany gdzieś pod murem cmentarza, ale miejsce szybko uległo zatarciu. Po latach przywiozłem stamtąd trochę ziemi do Koziegłów, a na grobie rodziców Romka dołożyłem stosowną tabliczkę ze zdjęciem.
Ten rozdział to ledwo mikroskala i kropelka w morzu krwi, jaka się przelała na frontach drugiej wojny światowej. Takich parę „drobiazgów” z własnego podwórka, bez chęci wskazywania winnych i szukania współczucia.